Walczyliśmy o niego ponad trzy tygodnie. To była nierówna walka – z chorobami, które pojedynczo byłyby ogromnym wyzwaniem, a on dźwigał je wszystkie naraz.
FIV, toksoplazmoza, problemy neurologiczne, a w trakcie diagnostyki – podejrzenie FIP.
Mimo to Vincent się nie poddawał. Miał w sobie niezwykłą wolę życia – potrafił po ciężkiej nocy wstać, zjeść z apetytem, wyjść na spacer, z zainteresowaniem obserwować świat.
Ktoś mógłby zapytać – po co walczyć, skoro rokowania były tak złe?
Bo on chciał żyć.
Każdego dnia dawał nam znak, że warto próbować. Był wdzięczny za opiekę, za delikatność przy podawaniu leków, za ciepłe posłanie i za to, że nie był sam.
Wciąż zastanawiamy się, skąd się wziął. Czy komuś uciekł i błąkał się tygodniami? Czy został porzucony, gdy choroba zaczęła dawać o sobie znać?
Nie poznamy tej odpowiedzi.
Pociesza nas tylko to, że do końca miał przy sobie człowieka. Nie umierał samotnie, gdzieś w krzakach, z bólem i strachem.
Odszedł w spokoju, w cieple, z poczuciem, że jest ważny.
Żegnaj, Vincent. Już nic nie boli. ![]()
Karolina – dziękujemy
.