Zanim przyjdzie się rozstać
Siedzę w kuchni na krześle, a na moich kolanach Kitka pomrukuje delikatnie, głaskana. Jej miękkie, błyszczące, czarne futerko pieści moje palce swoją gładkością. Głaszczę ją i zastanawiam się, ile jeszcze czasu nam zostało?…
Kitka ma raka. Jest po operacji, a właściwie dwóch, po których trzy tygodnie dochodziła do siebie w lecznicy. To musiał być wielki stres dla wolnożyjącej, podwórkowej kotki, nieprzywykłej do zamknięcia w mieszkaniu, a co dopiero w małej klatce…! Ale nie było rady — rana pooperacyjna bardzo ropiała, Kitka musiała codziennie dostawać antybiotyk, trzeba było oczyszczać ranę. Nie byłabym w stanie codziennie z nią dojeżdżać i nie miałam jej gdzie przechować w tym stanie. W lecznicy miała najlepszą możliwą opiekę. Odwiedzałam ją, tłumaczyłam, że nie zostanie tam na zawsze i jakoś przetrwała. Jeszcze kiedy ją odbierałam z lecznicy, próbowała zniknąć na stole, udawała, że jej tam wcale nie ma, ale gdy tylko transporter znalazł się w samochodzie, już podczas zapinania pasów bezpieczeństwa rozglądała się ciekawie i miauczała do mnie, jakby chciała powiedzieć: „Nareszcie! Szybko do domu! No jedź, kobieto!”
Po powrocie do domu, Kitka tydzień spędziła w szklarni. Na dworze było jeszcze zimno, wietrznie, a ona po przejściach miała obniżoną odporność i na pewno także obniżoną tolerancję na zimno. Całą szyję miała gołą, bo futerko zostało częściowo wygolone do operacji, a częściowo samo wyszło, kiedy rana ropiała. Teraz dopiero powolutku zaczyna odrastać. W szklarni Kitka miała ciepło, była bezpieczna, a jednocześnie miała nieco przestrzeni, po której mogła się swobodnie poruszać. Znała szklarnię, bo wcześniej, w listopadzie ubiegłego roku spędziła w niej okres rekonwalescencji po sterylizacji. Kiedy dni zrobiły się cieplejsze i bardziej słoneczne, zaczęłam ją rano wypuszczać, ale na noc nadal wracała do szklarni. Początkowo brałam ją na ręce i zanosiłam na miejsce, ale kilka dni temu nie dała się złapać. Szła jednak za mną aż pod kotłownię, a potem do środka, pod drzwi prowadzące do szklarni, aż weszła tam sama i zniknęła między roślinami. To bardzo mądra kotka — zrozumiała, że to wygodna, bezpieczna i ciepła miejscówka, a nie więzienie!
W chłodniejsze dni, kiedy jestem w domu, wpuszczam Kitkę do środka, ale widać, że nie czuje się zbyt pewnie w mieszkaniu. To jest nasz czas na pieszczoty i bliskość. Kitka mruczy na moich kolanach, a ja chowam tę chwilę na dnie serca, na czas, gdy jej już nie będzie. Mimo operacji, nowotwór nie odpuszcza — narosły już nowe guzy pod żuchwą, na szyi, pojawiły się obrzęki tkanek za uszkami. Badanie histopatologiczne nie pozostawiło złudzeń — to złośliwy nowotwór i już wiemy, że się go nie pozbędziemy operacyjnie. Nie ma na niego lekarstwa. Wszystko, co mogę zrobić, to dbać o Kitkę, o jej kondycję, dobrostan, żeby nie chodziła głodna, nie marzła, czuła się kochana i bezpieczna. Dopóki je, pije i funkcjonuje normalnie, dopóty jest nadzieja, że ten stan potrwa jak najdłużej. Zimą modliłam się: byle do wiosny, do słońca i ciepła! Teraz modlę się: byle do lata! Chciałabym odwlec jak najdłużej moment, kiedy będę musiała podjąć decyzję o eutanazji Kitki. Tak, o eutanazji, bo dla nieuleczalnie chorego i cierpiącego zwierzęcego przyjaciela to ostatni akt miłości, jaki możemy spełnić, skracając jego czy jej cierpienie…
Mam nadzieję, że Kitka jeszcze nacieszy się słońcem, śpiewem ptaków, bzyczeniem owadów i delikatnym powiewem letniego wiatru na swoim aksamitnym futerku, zanim nadejdzie pora rozstania. I mam nadzieję, że jej nie zawiodę i rozpoznam ten moment, kiedy jej oczy powiedzą: „ To już… Już dosyć! Pomóż mi!”
Danuta Anna Plinta-Wawrzyniak
Przedstawiamy pierwszą z cyklu „Kocich opowieści” spisanych przez miłośniczkę tych pięknych zwierząt – Panią Danutę Annę Plintę-Wawrzyniak. Kolejne części już wkrótce.