Konkurs – nagrodzone opowiadanie: Ania Filochowska

Ania Filochowska

 Pulpet – czyli trochę o smutku rozstania a trochę o wielkiej radości życia 

Bardzo chciałam w dniu Jego odejścia (13.07.2015) napisać coś pięknego. Coś na miarę życia które mi dał. Jednak za każdym razem, kiedy zaczynałam coś pisać, słowa były takie puste. Kto go nie poznał, ten i tak nie będzie wiedział jak bardzo ta strata boli. I chociaż smutno mi bardzo, staram się żyć dalej, iść przed siebie tak samo jak On całe życie szedł…

Ostatnie lata były dla nas bardzo trudne. On nie był już tak sprawny jakby chciał być, a ja starałam się jak mogłam mu pomóc. Dzięki komórkom macierzystym od Pana Jerzego zyskaliśmy 9 miesięcy bez bólu. Dziękuję za nie bardzo. Pulpet pewnie też by podziękował gdyby mógł. Dziękuję wszystkim bliskim mi ludziom za słowa wsparcia i pocieszenia, za współczucie i rozbawianie mnie kiedy trzeba. Za teatr i P. Małaszyńskiego na pocieszenie. Za oderwanie od pustego domu. Za wszystko Wam kochani serdecznie dziękuję, bo dzięki temu przeszłam przez te trudne chwile bez szwanku.

Korzystając z (prawie) wolnego dnia przeglądałam nasze wspólne zdjęcia i na nowo przeżywałam nasze „szczenięce lata”. W oczach stają łzy. Na gardle zaciska się żelazna dłoń, która sprawia, że każdy oddech boli, a przełknięcie śliny staje się nie możliwe. Kiedy docieram do jego roześmianej twarzy uśmiech sam pojawia się na ustach. I choć łzy kapią, jedna za drugą, ciężko się nie śmiać razem z Nim. Choć to tylko zdjęcia… stare fotografie… uśmiech jakoś przełamuje tę falę goryczy i żalu.

Zawsze, jak nikt inny na świecie, potrafił mnie rozweselić. Nawet teraz, po śmierci, potrafi to zrobić. Kiedy patrzyło się w te jego cielęce ślepia i rozdziawioną w uśmiechu paszczkę nie można było się nie śmiać. Nawet jeśli chwilę wcześniej przyniósł dopiero co posadzone drzewko lub zjadł wszystkie krzaki róż. Każdy Jego kawałek mówił jak bardzo kocha… a kochał bardzo… Pulpet idealny… ideał niedościgniony… najidealniejszy ze wszystkich. Oaza spokoju wobec innych psów. Dzielny stróż każdego miejsca, w którym nocowaliśmy (dom, namiot, domek kempingowy czy też dom koleżanki). Choć nigdy nie zrobił nikomu poważnej krzywdy, wiedział jak odstraszyć intruza… jednocześnie był największą przylepą świata. Nikt tak jak on nie „siadał na kolankach” i nie kładł się „w nogach”. Kiedy przytulał, to robił to caluteńkim ciałem. Gdy oglądałam film, musiał chociaż kawałka mnie dotykać. Dzielnie znosił moje testowanie rożnych metod szkoleniowych.

Był najcierpliwszym nauczycielem jakiego świat stworzył. Nauczył mnie ciepła, serdeczności, przełamywania strachu przed obcymi ludźmi i panowania nad stresem, kiedy musiałam udowodnić mu, że świat nie jest taki zły, a obcy ludzie wyciągający do niego ręce nie chcą mu zrobić krzywdy. Zaowocowało to wieloma nowymi znajomościami.

Przez wiele, wiele lat towarzyszył mi w licznych wyprawach rowerowych. Przemierzył setki kilometrów: pieszo, biegiem przy rowerze, pociągami, samochodami i autobusami. Wyznawał zasadę „tam dom twój gdzie człowiek twój” i dzięki temu nigdy nie miałam problemu z podróżami. W życiu codziennym był aniołem… który kochał zjadanie śmieci i różnego rodzaju niekoniecznie „zdrowych” rzeczy… ale mimo to był aniołem.

Wiedział, który facet to natręt, a któremu warto dać szansę. Wiedział, kiedy mi smutno i co wtedy trzeba zrobić. Uwielbiał bawić się ze mną po psiemu w „zapasy”. A w wieku 10 lat nauczył się szarpać i bawić zabawkami. Umiał otwierać wszystkie drzwi (nawet te z gałkami). Kiedyś otworzył słoik z owadami, w którym były kawałki ususzonego chleba – owady zniknęły, chleb również, został tylko pusty słoik i wieczko. Nie było przeszkody nie-do-pokonania, gdy musiał dostać się do mnie. Potrafił wchodzić na rusztowania, drabinę, krzesła i meble. Gdy myłam podłogi i odkurzałam – wkurzony wchodził spać na biurko (a to nie lada wyczyn dla psa wielkości małego kucyka). Kochał pracę – jakiejkolwiek bym mu nie proponowała i pracował bardzo często za tzw. „dobre słowo”. Amator „piwa z kumplami” pod sklepem i długonogich pań na obcasach (po piwie potrafił łapać za kostki dla zabawy, a kiedyś długonoga pani sprawiła, że z impetem łupnął w słup, kiedy się za nią oglądał). Ale jego największą pasją życiową było być blisko mnie. Jak każdy z moich psów, miał problemy z zostawaniem beze mnie – dlatego, kiedy pojechałam w liceum na zieloną szkołę, zrobił poligon z działki. Za co szanowny tata chciał nas wyeksmitować!

Potrafił też urządzać piękne arie po moim wyjściu do szkoły. W liceum znosił bardzo dzielnie moje nadużywanie komputera kosztem jego spacerów. Zawsze pilnował bym kładła się o sensownej porze do łóżka (nie miał oporów, żeby skomleć i trącać mnie tak długo aż odejdę od komputera i położę się spać). Za to kiedy się uczyłam nigdy mnie nie ponaglał (świnka jedna).

Pulpet, Pulpo, Pulpecik, Pulpeciasty, Rudy, Rudolf, ale przede wszystkim i najczęściej po prosty „mój Miś”.
Taki był…
Przeżył 13 lat 9 miesięcy i 14 dni u mego boku.

Ania Filochowska